Teneryfa 2018


Teneryfa powitała nas chmurami, z których zaraz spadł deszcz. Nie zapowiadało się zbyt dobrze. Wiedzieliśmy, że będzie tu chłodniej niż w Polsce, ale liczyliśmy choćby na odrobinę słońca. Mimo to z ciekawością wyglądaliśmy zza okien autokaru starając się zobaczyć wyspę. A ona potrafi zachwycić, o czym mogliśmy przekonać się już wkrótce, jadąc jeepami na wulkan Teide. To był wspaniały dzień. Szybko, a niekiedy nawet zbyt szybko, pokonywaliśmy wyspę krętymi i wąskimi drogami. Pewnie niejedno z nas zastanawiało się ile tu musi być stłuczek – likwidacja miałaby pełne ręce roboty. My również :-) Ale niedługo zostały z nami te myśli, bo Teneryfa oczarowała nas pięknem surowego krajobrazu, ogromem kwitnących kwiatów i wielobarwną zastygłą lawą. Zrobiło się chłodniej i już wiedzieliśmy, że zbliżamy się do kolejki, która zabierze nas niemal na sam szczyt wulkanu. Wszystko poszło sprawnie i już wkrótce, kołysząc się na linie, jechaliśmy na ponad 3 tysiące metrów. Teide jest najwyższym szczytem w Hiszpanii i najwyższym szczytem na jakiejkolwiek atlantyckiej wyspie. Nazwa wulkanu pochodzi z języka Guanczów, pierwszych mieszkańców Wysp Kanaryjskich. Tide oznaczało Piekielna Góra – nic dziwnego – wulkan jest wciąż czynny, ostatni wybuch nastąpił w 1909 roku. Wagonik, szarpiąc na słupach i przyprawiając o zawrót głowy co wrażliwsze żołądki, zawiózł nas niemal na czubek wulkanu. Na górze zabrakło nam tchu – za mało tlenu i piękne widoki. Po chwili przyzwyczailiśmy się do krótszego oddechu. I zaczęło się – wszyscy musieli zrobić sobie zdjęcie – najlepiej poza wytyczoną ścieżką. Chmury jak gęsta wata, skały wystające z oceanu chmur i wody oraz wspaniały widok na sąsiednie wyspy – tego nie da się zapomnieć. A to był dopiero początek naszej wyprawy. Znów jechaliśmy jeepami – wiatr zrywał czapki z głów i szarpał włosami dziewczyn.

Roześmiani dotarliśmy do starego klasztoru El Monasterio – który dziś jest jedną z bardziej znanych restauracji, gdzie ugoszczono nas przepysznym obiadem. Ale zanim oddaliśmy się temu przyjemnemu zajęciu mogliśmy skosztować wina, które wciąż jest tu produkowane. Stare receptury nie zawiodły – wino smakowało wybornie, a my w doskonałych humorach mogliśmy obejrzeć ciekawy ogród gdzie przechadzały się dumne pawie, w sadzawkach i fontannach pływały kaczki, a drzewa, których nazw pewnie nie potrafilibyśmy powtórzyć, dawały ożywczy cień. Krótka chwila odpoczynku i znów przez małe, urocze miasteczka, pokonując kręte drogi, dojechaliśmy do najstarszego Smoczego Drzewa, czyli bardzo rzadkiego, endemicznego gatunku draceny rosnącego wyłącznie na Teneryfie oraz archipelagu Wysp Kanaryjskich. To wyjątkowo ciekawe drzewo nie tylko ze względu na swoją długowieczność, osiągane rozmiary oraz egzotyczny wygląd. Guanczowie przypisywali dracenom właściwości magiczne oraz lecznicze. Przecięcie charakterystycznie poskręcanych ze sobą warstw kory drzewa smoczego sprawia, że sączy się z niej żywica w kolorze ludzkiej krwi. Krótka sesja zdjęciowa z draceną w tle, zwiedzanie straganów z pięknym rękodziełem, rzut oka na zachwycającą kolonialną zabudowę miasteczka Icod de los Vinos i znów byliśmy w jeepach. Czekała nas jeszcze wizyta na plantacji bananów Buenavista del Norte. Całe szczęście – humory wciąż dopisywały, choć lekkie zmęczenie dawało się już we znaki. Jeszcze tylko krótki spacer po plantacji, opowieść o uprawie i już byliśmy przy stołach degustując likier bananowy i zupełną nowość – wino bananowe. Potrzebowaliśmy tej chwili odpoczynku. To był już ostatni tego dnia przystanek. Wieczorem, bogatsi o całodniowe doznania z wyprawy, dzieliliśmy się wrażeniami.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem zabawy i relaksu. Przed południem zaokrętowaliśmy się na statek Shogun, którym leniwie kołysząc się na falach i przy dźwiękach muzyki, popłynęliśmy wzdłuż brzegów wyspy. Chętni mogli nauczyć się przygotowywania dwóch słynnych na Wyspach napojów: sangrii oraz mojito. Odważni zażywali chłodnej kąpieli w oceanie. Nie wiadomo kiedy byliśmy z powrotem w porcie. Potem relaks przy jednym z hotelowych basenów lub zakupy. To był kolejny udany dzień.

Loro Park – prywatny ogród zoologiczno-botaniczny położony w Puerto de la Cruz, dostarczył nam kolejnych, niezapomnianych wrażeń. To pierwszy na świecie park odznaczony certyfikatem „Animal Embassy” – ze względu na swoje podejście do przyrody i środowiska naturalnego. Spotkać tu można zwierzęta z całego świata. Honorowymi mieszkańcami są tu ptaki – przede wszystkim kolorowe papugi. Pięknie prezentują się też różowe flamingi. Warto zobaczyć też szympansy, goryle, jaguary, tygrysy, mrówkojady, ogromne żółwie, aligatory, iguany, surykatki, leniwce czy pingwiny. Zaraz po przyjeździe mogliśmy obejrzeć pokaz papug i delfinów. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć już spieszyliśmy na kolejny pokaz – tym razem orek. Aż trudno uwierzyć, że tak duże zwierzęta potrafią pływać z taką gracją. Po pokazie, z którego nie wszyscy wyszli w suchych ubraniach, poszliśmy na pokaz fok. Ten pokaz pobił wszystko – pół godziny śmiechu i zachwytów. Będziemy mieli co wspominać. Czas tu upłynął nam bardzo szybko i już żegnaliśmy się z Loro Parkiem.

Czas spędzony na Teneryfie upłynął nam nie tylko na plażowaniu, zwiedzaniu czy zakupach. Chętni mogli wziąć udział w turnieju w siatkówkę „Volleyball competition PZU”. Walka była zacięta i do końca nie wiadomo było, która z drużyn zostanie zwycięzcą. Po dwudniowych zmaganiach drużyn Fok, Gepardów oraz Tygrysów ostatecznie wygrała drużyna Gepardów. Ania, Andrzej, Tomek, Piotrek, Paweł i Robert – gratulacje!

Teneryfa nas zaskoczyła – mimo wulkanicznego pochodzenia okazała się bardzo kolorowa: pełna kwitnących kwiatów i mieniąca się barwami zastygłej lawy. W pamięci pozostaną nam nie tylko obrazy, ale także wspaniała atmosfera. Z pewnością jeszcze tu wrócimy.